W objęciach Afryki


Tydzień spędzony na oceanie zrobił swoje - zmęczył nas zarówno fizycznie, jak i psychicznie, i każdy pragnął ujrzeć choć odrobinę lądu. Do Dakaru przypłynęliśmy więc z nadzieją. Nadzieją, że przez te trzy dni wreszcie porządnie się wyśpimy. Nadzieją, że choć przez chwilę świat wokół przestanie się kręcić. I wreszcie ogromną radością - bo oto przed naszymi oczami pojawiły  się zarysy lądu, drzew, budynków… Nareszcie miła odmiana!
autor: Katarzyna Kowalczyk

Afrykański ląd przywitał nas jednak szarym dymem. Choć statek wślizgnął się w niego płynnie, dało się odczuć lekki pył w powietrzu. Na horyzoncie pojawiły się także małe, kolorowe punkciki, rozsiane w różnych miejscach wokół naszej białej fregaty - żółte, niebieskie, zielone... Poruszały się zwinnie, delikatnie sunąc po wodzie - kajaki - z Senegalczykami w środku. Pewnie oddalili się od lądu, by łowić ryby. Tu, gdzie ledwo co widać ląd. Odważni ludzie.
I jest - nasz port! Upragniona, wymarzona, bezpieczna przystań w odległym zakątku Afryki. Raczej małe prawdopodobieństwo, że dostałabym się tam podróżując na lądzie. Bo któż za swój afrykański cel wybierałby akurat Senegal? Państwo małe, państwo na uboczu. Ale za to jeden z najbezpieczniejszych krajów Afryki. Zostawiliśmy nasz żaglowiec i wyszliśmy na ląd.
Pierwsze wrażenie? Wow, w Afryce rzeczywiście mieszkają czarni ludzie! Ani śladu białego człowieka, ani śladu zachodniej cywilizacji, ani śladu kultury, z którą spotykamy się na co dzień. Zamiast wielokondygnacyjnych, oszklonych bloków- małe niepozorne  domki, kolorowe stoiska i szare ulice. No dobrze, bloki może i były, lecz nadal jakieś takie mniej nachalne, mniej rzucające się w oczy, skryte wśród gorąca, piasku, różnobarwnych  stoisk i ludzi, pragnących usilnie sprzedać nam swoje wyroby. A tych było mnóstwo - i bynajmniej nie pachniały one chińszczyzną, z jaką spotykamy się na co dzień. Drewno, muszle, kamień. Ręcznie malowane obrazy, przedstawiające życie mieszkańców, biżuteria, czy wreszcie bębenki - wykonane z prawdziwej skóry i drewna - to wszystko można było tam kupić, właściwie za grosze.
autor:Katarzyna Kowalczyk
W Senegalu, żeby kupić coś za rozsądną cenę, trzeba się targować. Tu nie działa europejska zasada, że wszystko ma swoją sztywną wartość - oglądasz produkty, widzisz jasno cenę, kupujesz. Tu, między kupcem, a klientem, odgrywa się istna gra. Najpierw ten, swoimi przenikliwymi oczami bada, jak wiele jesteś w stanie dać za dany przedmiot. Ocenia, jak bardzo zainteresował Cię jego wyrób, na ile możesz sobie pozwolić. Ty, po kilku minutach oglądania pięknej figurki z baobabowego drewna, w końcu pytasz - jaka cena? On widzi, że jesteś biały i masz porządne ubranie. Domyśla się, że portfel pewnie pełny masz tak wartościowych dla niego dolarów, więc odpowiada: - 10 000 randów! Jako niedoświadczony przybysz, możesz w tym momencie słusznie zapłacić lub ostrzeżony wcześniej - podjąć grę w licytację. Gdy jednak trudno cokolwiek ugrać, sfrustrowany odchodzisz. Po postawieniu kilku kroków słyszysz obok:
- Dobrze, niech będzie te 6 tysięcy!
- Nie, nie chcę już tego bębenka.
- 5 tys!
Zaprzeczasz. Sprzedawca wreszcie daje za wygraną.
- Trzy tysiące - mówi.
Odwracasz się, płacisz i odchodzisz. Właśnie zapłaciłeś za swoje zakupy ponad trzy razy mniej niż miało być na początku.
 
autor Katarzyna Kowalczyk
Trudno się jednak dziwić mieszkańcom Dakaru, że chcą zarobić jak najwięcej - szczególnie, gdy przez miasto paraduje ponad sto białych ludzi. Dakar to zupełnie inny świat, pełny biedy i ubóstwa. Na ulicach stoją kozy, chodzą wychudzone koty. Kobiety przechodzą przez ulicę z dzbankami na głowach. Ruch uliczny z kolei to jeden wielki chaos. Prowadzeni przez Senegalczyka, nieraz przekraczaliśmy skrzyżowanie idąc dokładnie przez jego środek - z największą czujnością przypatrując się przejeżdżającym z naszej prawej i lewej strony samochodom. Zobaczyliśmy dom prezydenta i senegalskie więzienie. Udało mi się spróbować także mango - obok marakui i kokosu lokalnego owocu - i muszę stwierdzić, że było przepyszne.
Kolejnego dnia udaliśmy się na Wyspę Goree - wysuniętą na trzy kilometry na wschód od Dakaru wyspę niewolników. To ją odwiedził w 1992 r. Jan Paweł II, oddając hołd niewolnikom, którymi handlowano. Tutaj ich więziono, przetrzymywano, a następnie ładowano na statki, by po przeprawie przez Atlantyk dotarli do Ameryki Południowej. Sama wyspa jest przepiękna, urokliwa i niepowtarzalna. Na wszystkich zdjęciach z tych rejonów, króluje jeden kolor - czerwień - bo większość budynków ma właśnie ten kolor. Na wyspie, oprócz zwiedzenia muzeum niewolnictwa, można zachłysnąć się klimatem prawdziwej Afryki. Skąpane w słońcu uliczki, wokół budynki, kobiety wieszające pranie, a obok nich dzieci, grające w piłkę...  W głowie mam ten obraz do dziś. Obraz, pokazujący, jak mało w życiu widzieliśmy i jak bardzo to życie różni się, w zależności od miejsca, w którym jesteśmy.
W końcu wróciliśmy na nasz żaglowiec. Biały, dostojny i dumny - stał u senegalskiego portu, czekając na żeglarzy, którzy pokierują go dalej w świat. Zanim wyruszyliśmy, spotkaliśmy się jeszcze z grupką Senegalczyków, należących do tamtejszej katolickiej wspólnoty (a warto zaznaczyć, że 90% mieszkańców to jednak muzułmanie) i oprowadziliśmy ich po fregacie, a oni w zamian pokazali nam, jak grać na bębnach,  grzechotkach i innych afrykańskich instrumentach... Kapitan i bosmani kupili sobie figurki z drewna i byliśmy gotowi, by wyruszać dalej.

Ahoj, Senegalu!

Jak brzmią słowa jednej z szant - kiedyś na pewno wrócimy do tu znów!


 Katarzyna Kowalczyk