Jakiś
czas temu zakochałam się, słuchając radia w samochodzie.
Zazwyczaj nie zwracam uwagi na to, co oferuje radio podczas drogi,
chcę dotrzeć do celu, a muzyka jest czasoumilaczem. Jednak tamtego
dnia wsłuchiwałam się w każde słowo, nie mogłam doczekać się
następnego. Muzyka – niby jednostajna, może nużąca, była tak
intrygująca, że z każdym taktem zapadałam się głębiej.
![]() |
źródło: freepik.com |
To
było jak olśnienie.
Miłość
od pierwszego słuchania.
Starałam
się zapamiętać jak najwięcej, żeby potem nie mieć problemów z
googlowaniem, ale w głowie kołatało mi się jedynie: „Nie powiem
ci, że to miłość, choć jesteś wszystkim, czego w życiu trzeba
mi”. Znalazłam, słucham i woooow. Szukam więcej, przesłuchałam
wszystko, co w owym czasie proponował internet. Nie było odwrotu –
trzy piosenki, po dwóch dniach znałam już każdy dźwięk. Ale ta
pierwsza, „Zostań”, została we mnie na bardzo długo i dzięki
Trzeciemu Radiu wracała w idealnych momentach.
Jakiś
czas temu mogliście już ode mnie przeczytać o polskiej muzyce i
moich nadziejach. Pamiętacie, co wtedy padło? Że Kortez jeszcze
zawojuje LP3. Zawojował. Jego kolejny utwór „Od dawna już wiem”
zajął niedawno pierwsze miejsce w zestawieniu, które osobiście
niezwykle cenię. A nie mówiłam?!
Chciałam
Was jeszcze zachęcić do podobnego zakochania małą relacją z
koncertu.
Nie
mogłam się doczekać, znałam na pamięć cały „Bumerang”, nie
było piosenki, która by mi się nie podobała, pewnie, niektóre
lubię bardziej inne mniej, ale raczej większość bardziej. Byłyśmy
z przyjaciółką odpowiednio wcześnie, przed drzwiami klubu, w
którym odbywał się koncert okazało się, że bilety rozeszły się
z prędkością światła i cała masa ludzi czeka, czy może jeszcze
zostaną wpuszczeni, albo czy ktoś się nie rozmyśli i nie będzie
chciał w ostatniej chwili odsprzedać biletów. Nikt nie chciał.
Zajęłyśmy
sobie świetne miejsca i czekałyśmy na artystę. Pojawił się.
Najpierw człowiek miał wrażenie, że coś nie gra. Twój mózg nie
do końca potrafi połączyć to, co widzi z tym, co zna i z tym, co
projektował słuchając. Myślę, że jak ktoś nie wiedział, jak
Kortez wygląda mógł pomyśleć, że pomylił koncerty. Nie chodzi
o to, że jest brzydki czy coś. Jest, na pierwszy rzut oka,
nieprzystający. Gra smutną muzykę, jest człowiekiem z gitarą, a
na koncert przychodzi w dresie (bardzo wyjściowym swoją drogą) i
białych adidasach. Nie mówi za dużo, ale nie musi, wystarczy, że
śpiewa.
I
właśnie w momencie, kiedy gra pierwsze dźwięki wszystko do siebie
pasuje. Zauważasz, że On jest kompletny, prawdziwy, nie musi mieć
czerwonych włosów ani masy skandali na koncie, nie musi nic.
Słuchasz i nawet nie wiesz, w którym momencie siedzisz jak
zahipnotyzowany. Jedyne, co przerywa ten niesamowity spektakl to
oklaski, które szybko milkną, żeby zrobić miejsce dla kolejnego
wrażenia dźwiękowego. Na scenie jest tylko mężczyzna z gitarą i
trochę światła.
Muzyk
do końca koncertu odzywa się może z dwa razy, powtarzając
głównie, że nie lubi mówić po próżnicy i że po koncercie
można z nim porozmawiać. Kolejne novum, mało kto sobie na to
pozwala, poczułam się jak bardzo doceniony fan. To tylko uzupełniło
obraz normalnego, wrażliwego człowieka, który budował się w
mojej głowie odkąd usłyszałam go pierwszy raz.
Po
tej 1,5 godzinie nie mogłam powstrzymać uśmiechu, jednocześnie w
mojej głowie kłębiło się tyle myśli, że żałuję, że ich nie
zapisałam. Rzadko wychodzę z koncertu pod aż takim wrażeniem.
Zazwyczaj się czepiam, że nie czysto, że mało miejsca, że beznadziejna organizacja. Tym razem nie miałam się do czego doczepić. Było idealnie w
swojej prostocie.
Zuzanna Kołodziejczyk