O swoich spostrzeżeniach z wypraw nad polskie morze opowiada Sylwia Pyzik. Zapraszamy do lektury!
Może morze?
Może morze?
Od dziecka
posiadam ogromny sentyment do polskiego morza. Na ile jest to spowodowane tym,
że mieszkam na samym południu Polski (zawsze był to dla mnie widok niemal „egzotyczny”),
a na ile częstymi wyjazdami od najmłodszych lat - tego nie wiem. Nie boję się jednak powiedzieć, że widok
Bałtyku pięknem przewyższa dla mnie wiele zagranicznych wybrzeży, które miałam okazję
odwiedzić. Choć zimny i wietrzny, to potężny i majestatyczny; skłaniający do
refleksji. Nad morzem bywam rokrocznie już od wielu lat. Są to wyjazdy długie,
krótkie, udane lub mniej udane -
bywa różnie. Wakacje nie byłyby dla mnie jednak wakacjami bez chociażby rzutu
okiem na polskie wybrzeże. Mam możliwość obserwacji tego, co tam się dzieje na
przestrzeni czasu i niestety… Mój niepokój relatywnie wzrasta i to właśnie
stanowiło przyczynek do napisania tego posta.
źródło: S.Pyzik |
Luz luzem, ale gdzieś trzeba spać
Otóż mój
tegoroczny wyjazd rozpoczął się niemal tragicznie. Po 15 godzinnej (tak! można
przez tyle godzin nieprzerwanie jechać przez Polskę) podróży pociągiem (o
doznaniach z tej „komfortowej” trasy mogłabym napisać osobny post, ba! całą
powieść) wreszcie dotarliśmy na wybrzeże, marząc tylko o gorącym prysznicu i
kawałku czystej pościeli (tak niewiele, prawda?). Pełni nadziei wyruszyliśmy na
poszukiwanie zarezerwowanego z wyprzedzeniem noclegu. Wreszcie dotarliśmy do
naszej “bezpiecznej” przystani… Drzwi otworzyła nam chwiejnym krokiem Pani
Gospodarz z papierosem w prawej dłoni… i tak zaprosiła w swoje skromne progi.
Gdyby były skromne, pewnie byśmy się nawet nie zająknęli. Nasze oczekiwania nie
były wygórowane, toteż, Drogi Czytelniku, wyobraź sobie nasze miny, kiedy po
pokonaniu x schodów weszliśmy na przeznaczone dla nas poddasze... Mogłabym
pisać o tym, że ściany były odrapane, okno można było otworzyć delikatnym
stuknięciem, a łóżka wyglądały jakby pamiętały (i to całkiem nieźle) potop
szwedzki. To jednak detale przy bałag… nie! nie przejdzie mi to przez gardło -
zwyczajnym syfie, który tam panował! Pościel była tak nieświeża, że baliśmy się
nawet na niej siadać. Do łazienki, w celach jedynie turystycznych, chodziliśmy
dwójkami (ja osobiście zwyczajnie stchórzyłam - wystarczyły mi zszokowane miny towarzyszy i ich mrożące
krew w żyłach opowieści). Cóż -
wpadka -
zdarza się, znajdziemy coś nowego, będzie super! I tak wyruszyliśmy na
poszukiwania. Udało się, nie powiem, że nie. Ja skończyłam w pokoju
dwuosobowym, w którym spały osoby cztery (o zniżce ze względu na spanie na
materacu oczywiście nie było mowy). Nawet nie chce mi się wspominać o tym, że w
ciągu 3 dni musieliśmy się przeprowadzać trzy razy w ramach tego samego
ośrodka, a ostatnie godziny naszego pobytu spędziliśmy w dwuosobowym pokoju, a
teraz uwaga (gromkie brawa) w osób osiem. Chyba nie muszę tu już nic dodawać.
Na warunki noclegowe spuśćmy zasłonę milczenia. Spanie to jednak nie wszystko!
Wakacje, wakacjami, ale coś
trzeba jeść
Ufff…
w tym wątku nie wiem nawet, od czego zacząć. O tym, że ceny żywności w
turystycznych miejscowościach są wygórowane wiemy wszyscy. Nic więc dziwnego,
że za każdy sok, jogurt czy batonik płacimy średnio 20% więcej niż w naszych
rodzinnych stronach, tak już jest i raczej nie ma sensu z tym walczyć (chyba,
że lubisz bawić się w Don Kichota). Problem pojawia się jednak wtedy, gdy po
wizycie w „restauracji” kolejną połowę dnia spędzasz...cóż… w toalecie,
przyjaciół spotykając w czasie „wymiany warty”. Niestety nie był to przypadek
jednorazowy, takie sytuacje należały do naszej nadmorskiej codzienności. I nie
jest to tylko kwestia tego, że poziom jedzenia zupełnie nie przystaje do ceny,
w jakiej jest oferowany, ale, że jedzenie jest często zwyczajnie szkodliwe!
Widocznie wcale nie trzeba wyruszyć do dalekiego Egiptu by dopadła Cię „klątwa
Faraona”.
Morza szum, ptaków śpiew
Ale przecież nie jeździmy nad
morze by jeść i spać, ale po to by nacieszyć się pięknymi plażami, wysokimi
falami i orzeźwiającymi kąpielami… Niestety to również nie było nam dane. Od
pierwszego do ostatniego dnia naszego wyjazdu na maszcie powiewała czerwona
flaga, ponieważ w wodzie odnaleziono bakterię Coli… juhuu! O kąpieli nie było
mowy, więc musieliśmy się zadowolić koczowaniem niczym ludzie pierwotni na
plaży (oczywiście w otoczeniu wysokiego parawanów, a nierzadko w ciepłych
swetrach) zajadając gotowaną kukurydzę w cenie „jedyne” 7 zł za sztukę.
Mimo wszystko
Gdybym jeszcze raz miała podjąć
decyzję o wyjeździe -
pewnie byłaby taka sama. Mimo wszystko były to świetne chwile, bo spędziłam je
w ukochanym miejscu (które chyba mojej miłości nie odwzajemnia) w gronie
najbliższych przyjaciół. ALE! Strzeżcie się nadmorscy wyjadacze, jeśli sprawy
będą szły dalej w tym kierunku, już nawet sentyment nie powstrzyma przeciętnego
Kowalskiego przed wyborem słonecznego Egiptu. O turystów trzeba dbać, a nie ich
wyzyskiwać. Nie zamieniajcie jednego z najpiękniejszych Polskich miejsc w
stolicę „Polandii” -
czyli kiczu, chamstwa i drożyzny bez pokrycia w jakości. Ratujmy polskie morze…
póki jest jeszcze co ratować.
źródło: S.Pyzik |
Bo chyba nie ma piękniejszych zachodów słońca!
Sylwia
Pyzik