Wyprawa rowerowa nad morze – doświadczenia i wrażenia

Dla wszystkich z nas rok 2020 upłynął pod hasłem wirusa. W Polsce nie bylibyśmy w stanie o nim nie usłyszeć, czy sprawić żeby w jakiś sposób nie wpłynął na nasze codzienne życie. Na pewno wielu ludzi, którzy podróżują, zabolał lockdown wprowadzony na początku pandemii, zmusił niektórych z nas do zmiany planów związanych z zagranicznymi wyjazdami.  I tak narodził się pomysł na dość nietypową podróż w innej formie niż nasze dotychczasowe wycieczki. Razem z Mikołajem i Maćkiem postanowiliśmy spędzić tydzień wakacji jadąc na rowerach nad polskie morze, a następnie korzystać ze słońca już na miejscu.


zdjęcie: Mikołaj Staroń

Początek wyprawy zaplanowaliśmy na 27.08 – wakacje miały się zaraz skończyć, więc turystów spotkalibyśmy mniej, a nadal nie byłoby na tyle zimno, by spędzać całe dnie w czterech ścianach i nie korzystać z uroków wybrzeża.

Mieliśmy pół roku aby złapać dobrą kondycję, przy okazji zaopatrywaliśmy się w sprzęt oraz oddaliśmy rowery do serwisu, aby wyruszyć na w pełni sprawnych maszynach.

Zakładaliśmy, że przejedziemy 600 kilometrów z Krakowa do Sopotu w 7 dni. Wraz z rosnącym zmęczeniem dzienna liczba kilometrów, którą mieliśmy pokonać, miała maleć. Nie ma co ukrywać, że nigdy wcześniej żadnemu z nas nie udało się przejechać stu kilometrów za jednym podejściem, a co dopiero po sto dziennie. Trzeba przyznać, że przynajmniej ja nie czułem się na tyle dobrze przygotowany. Wszystko miało się dopiero okazać.

Były trzy rzeczy, których obawiałem się najbardziej – kontuzje, poważne usterki techniczne i fakt, że mieliśmy spędzać ze sobą 24h przez 7 dni z rzędu. Nigdy wcześniej nie zdarzało nam się przebywać razem tyle czasu bez przerwy, a w takich sytuacjach, gdzie cały czas ma się do czynienia z tymi samymi ludźmi mogą wynikać konflikty, o czym woleliśmy nawet nie myśleć. Okazało się, że obawy były niepotrzebne - wspólny cel i wysiłek fizyczny świetnie wpłynął na nasze samopoczucie co, myślę, było widać gdy przemierzaliśmy Polskę. :)

Pojawiła się jednak inna przeszkoda, a była nią pogoda. W pierwszy dzień wiatr był tak potężny, że miotał nami na trasie jak chorągiewkami. Później nie było lepiej – tylko jeden dzień był słoneczny, reszta obfitowała w deszcz i niezbyt wysokie jak na tę porę roku temperatury. Nasze wymarzone wakacje nad morzem nie zapowiadały się najlepiej.

Mimo niesprzyjającej pogody pierwsze dni podróży były dla nas pełne euforii. To był początek przygody, która w naszych głowach siedziała już od paru miesięcy i niczego tak bardzo nie wyczekiwaliśmy.

Pierwszym przystankiem był Koniecpol – bardzo urokliwe małe miasteczko gdzie spędziliśmy noc.

W naszych założeniach było rozbijanie namiotu na prywatnych posesjach aby, przede wszystkim, zabezpieczyć rowery, które były gwarantem osiągnięcia naszego celu. Zazwyczaj nie było ciężko znaleźć gospodarzy skłonnych do  przyjęcia nas do swojego ogródka. Chyba tylko raz zdarzyło się tak, żebyśmy musieli szukać noclegu dłużej niż godzinę. Jednak trzeba przyznać, że często widzieliśmy niezbyt ufnie nastawionych ku nam ludzi – im bogatsza okolica, tym gorzej. Wiele razy myślałem o tym, czy wyjazdu nie urozmaiciłoby spanie w lesie na dziko. Z pewnością mogłoby być ciekawiej ale jak się później okazało, sposób na nocleg przez nas przyjęty doprowadził do fantastycznych wieczorów i parogodzinnych rozmów z ludźmi, którzy zdecydowali się przyjąć trzech, zmęczonych i uśmiechniętych rowerzystów.

To właśnie gospodarze sprawili, że ten wyjazd był tak świetny. Odnaleźliśmy w nich coś, o czym mówi się często „polska gościnność”. Cieszy też to, że z niektórymi cały czas utrzymujemy kontakt.

zdjęcie: Maciej Augustyńczyk

W ciągu każdego dnia podróży można było u nas zauważyć małą rutynę, mimo której nie brakowało wakacyjnego luzu.

Pobudka niedługo przed 10:00, szybkie śniadanie, zwijanie namiotu, zapakowanie wszystkich rzeczy do sakw rowerowych, pożegnanie z gospodarzami i w dalszą drogę. W ciągu dnia między posiłkami przegryzaliśmy batony energetyczne, czekoladę i popijaliśmy to wodą lub izotonikiem. Najdłuższą przerwą była ta obiadowa. Byliśmy zaopatrzeni w konserwy turystyczne, kabanosy, różne gatunki ryb w puszkach i chleb – obiad prezentował się przepysznie! Dziwnym trafem jednak na naszej drodze, w okolicach pory obiadowej w większości przypadków pojawiała się pizzeria, karczma, kebab czy sklep z uśmiechniętym płazem, w którym mogliśmy zadowolić się hot – dogami. Po prostej kalkulacji zazwyczaj wybieraliśmy drugą opcję. Gdy nie było to możliwe pozostawały nam rarytasy wspomniane wcześniej. Wieczorem, po dojechaniu około godzinę przed zmrokiem, po mniej więcej 7/8 godzinach w trasie czekało nas szukanie noclegu, rozbicie namiotu, zjedzenie kolacji i, w zależności od gospodarzy, wylądowanie w śpiworze o wczesnej lub późnej porze.

Ostatecznie naszą 600 kilometrową trasę przejechaliśmy w 6 dni. Podczas jazdy czuliśmy się na tyle dobrze pod względem kondycyjnym, że postanowiliśmy troszkę zmienić plan i codziennie spaliśmy paręnaście kilometrów dalej niż było to zaplanowane. W drodze do Sopotu gościliśmy w pięciu miejscach: Koniecpolu, Zelowie, Krośniewicach, Toruniu i Nowych. O większości z nich nie słyszałem przed pojawieniem się tam. Ostatni wieczór wyjazdu rowerowego spędziliśmy w Sopocie i był to czas, w którym świętowaliśmy. Jednak muszę przyznać, że im bliżej Sopotu byliśmy, tym mniejszą miałem ochotę do niego dojeżdżać. Dotarcie na miejsce oznaczało koniec przygody i powrót do najzwyczajniejszej  codzienności. Tygodnia w Sopocie nie ma co nawet opisywać – deszcz, chmury i szukanie na siłę atrakcji, byleby tylko wyjść z mieszkania.

zdjęcie: pani na plaży :)

Nie był to na pewno ekstremalny wyjazd – w internecie znaleźć można opisy podróży m.in. gości Buch Travel, które były zdecydowanie bardziej wymagające niż nasza (za przykład mógłbym podać przepłynięcie całej Wisły kajakiem przez Kubę Szczęśniaka, czy przejechanie rowerem Tadżykistanu przez Dawida Białowąsa).

Mimo to muszę przyznać, że nawet tak niewielkie wyjście poza strefę komfortu pozwoliło nam docenić bardzo proste rzeczy – ciepła herbata czy spanie na podłodze w garażu po całym dniu jazdy w deszczu (nie ukrywam, że możliwość kąpieli też była niczego sobie).

Ten wyczyn jest czymś z czego jesteśmy bardzo dumni. Dojechanie nad morze, co było naszym głównym celem, jest dopiero początkiem naszych kolejnych wyjazdów. Ta podróż nauczyła nas bardzo ważnej rzeczy – nie trzeba jechać na drugi koniec świata, ani wydawać tysięcy, aby ruszyć się z domu i zrobić coś, co można potem wspominać latami. Najważniejsze to znaleźć cel swojej podróży i zabrać ze sobą ludzi, którzy nie boją się nieznanego.

Kacper Ładoń