Hello Ireland


Prawie godzina lotu za mną. Nie mam pojęcia, na jakiej wysokości się teraz znajdujemy, ale jest pięknie!

zdjęcie: Kamil Latuszek
Przygotowania do wyjazdu trwały od kilku tygodni. Odpowiednia walizka, odpowiedni bagaż podręczny, zakupy spożywcze, ale również elektroniczne. Wszystko po kolei odhaczałem z mojej listy rzeczy potrzebnych na dwa miesiące pobytu w Irlandii. Chociaż w moim przypadku zawsze jest takie uczucie, że jednak o czymś zapomniałem, to na razie niczego mi nie brakuje.


Pierwsza poważna wyprawa za granicę, pierwszy lot samolotem. Ekscytacja, ale również niepewność tego, co się wydarzy, towarzyszyła mi od jakichś kilku miesięcy. Im bliżej daty wylotu, tym te emocje się nasilały. W przeddzień wyjazdu byłem spokojny o wszystko. Nastał piątek. Pobudka o 4:45, by zdążyć zjeść śniadanie, dojechać na lotnisko, odprawić się i wsiąść na pokład samolotu, który miał odlecieć o 8:30. Z odprawą bagażu poszło w miarę sprawnie i bezproblemowo. Z kontrolą bezpieczeństwa było podobnie, z tym, że wyciągając wszystkie rzeczy na taśmę, trzeba było je później spakować z powrotem do torby, która wcześniej była zapakowana perfekcyjnie, a po tym wszystkim musiałem upychać to na swój sposób. Dwie odprawy za mną, pozostało mi tylko trafić do odpowiedniej bramki. Niby to nie takie trudne, a jednak chwilę trwały te poszukiwania. To nie takie proste, jak w piłce nożnej. Kolejka pod wejściem numer osiemnaście była bardzo długa. Na szczęście miałem wykupione pierwszeństwo wejścia na pokład, więc uniknąłem sporego oczekiwania. Jest, udało się! Wystarczy tylko wyjść z pomieszczeń i podejść do samolotu. Wszystko przebiegało bez problemów. Wszedłem na pokład witając stewardessę, po czym zacząłem szukać swojego miejsca. Zaraz, zaraz, gdzie jest siedzenie 3E?! Te oznaczenia nad fotelami mi nie pomagały, byłem zagubiony. Na szczęście jedna z pasażerek powiedziała, że to na początku, więc tam się wycofałem i usiadłem obok miłego obcokrajowca. Miałem siedzieć w środku, okazało się, że pod oknem nie będzie nikogo, więc skorzystałem z okazji i zająłem miejsce przy szybie.


Zniecierpliwiony czekałem na odlot. Już kilka minut minęło od planowanej godziny wylotu. Najpierw instrukcja obsługi maski tlenowej, kamizelki oraz pasa, kwestie bezpieczeństwa najważniejsze. Kiedy steward skończył pokaz, życząc miłej podróży, samolot zaczął się poruszać. Najpierw kilka manewrów po płycie lotniska, aż w końcu upragniony moment nabierania prędkości i unoszenia się. W mojej głowie pojawiały się tylko takie myśli: „Jak ja to przeżyję? Czy będę miał objawy reisefieber?”


zdjęcie: Kamil Latuszek


To było niesamowite! Wszystkie te "problemy" nagle odeszły! Stres i niepokój towarzyszący mi podczas tych odpraw ustał, zamieniając się w fascynację!
Uczucie wznoszącego się samolotu, ta "makieta" Polski i te śnieżnobiałe cumulusy, sprawiły, że zacząłem się zachwycać, jak małe dziecko nową zabawką. Wyciągnąłem telefon i robiłem zdjęcia, dużo zdjęć. Oczy mi się świeciły, nie mogąc wyjść z podziwu jak piękny jest świat widziany z góry. Wpatrywałem się w to, co widzę przez małe samolotowe okienko, jak w obrazek, a może nawet obraz, dzieło sztuki, które ciężko wycenić, bo jest po prostu bezcenne.


Po drodze, jak na niebiańską autostradę przystało, mijaliśmy inne samoloty, które leciały na różnych wysokościach, jedne niżej, drugie wyżej, każdy w swoim kierunku. Patrząc przez to okno i podziwiając widoki, miałem wrażenie, że poruszamy się bardzo powoli. Jednak, gdy po niecałych dwóch godzinach lotu znaleźliśmy się nad Morzem Północnym, uświadomiłem sobie, że to tylko takie uczucie, a naprawdę poruszamy się z zawrotną prędkością.


zdjęcie: Kamil Latuszek



Gdy lecieliśmy już chwilę nad tym morzem, stewardessa w pewnym momencie oznajmiła, że za 45 minut będziemy lądować i pilot będzie obniżał swoją pozycję. Musieliśmy jeszcze przelecieć nad częścią Wielkiej Brytanii, był to konkretnie Manchester, a stamtąd to już rzut beretem do Dublina. Uczucie spadania nie było już tak przyjemne, jak unoszenia się. Zdecydowanie wolałem startować, niż lądować. Jednak zanim samolot „usiadł” na płycie lotniska, chwilę musiał pokrążyć wokół Dublina, przepuszczając w tym czasie dwa samoloty. Kiedy pilot oznajmił po angielsku „dziękuję za pozwolenie na lądowanie”, wiedziałem, że od spotkania z podłożem dzielą nas minuty. To uczucie spadania w pierwszych chwilach było nieprzyjemne, później nawet tego nie czułem tak, jak to miało miejsce podczas pierwszych prób obniżania pozycji. Te były najgorsze. Turbulencje? Oczywiście, że były. Podczas lotu niewielkie, a w trakcie lądowania niezbyt silny wstrząs, którego się spodziewałem. Kilka sekund później rozległy się brawa. Ja nieświadomy niczego, zapomniałem o tym sposobie dziękowania pilotowi za udany lot, o którym ktoś mi kiedyś opowiadał.


Lotnisko w Dublinie jest duże. Większe niż w Balicach. Kiedy wysiadłem z samolotu i zacząłem zmierzać w kierunku punktu odbioru bagażu, myślałem, że droga, którą szedłem nigdy się nie skończy. Na szczęście po około 10 minutach drogi, dotarłem do miejsca odpraw celnych, a później znalazłem taśmę, z której miała wyjechać moja walizka. Po odebraniu bagażu, udałem się w kierunku drzwi, za którymi czekają ludzie na przylot osób. Na mnie nikt nie czekał. Znalazłem wolne miejsce, zatrzymałem się na chwilę, wysłałem smsa do rodziny i bliskich, że dotarłem cało i zdrowo, a potem zacząłem szukać transportu do centrum.

zdjęcie: Kamil Latuszek


Jak utrudnić sobie życie? Udawaj, że będąc w obcym mieście wiesz wszystko najlepiej i sam z pomocą internetu poradzisz sobie z dojazdem do hostelu. Tak, to było właśnie moje podejście. Na lotnisku spędziłem ponad godzinę, ponieważ sam wolałem znaleźć informację o busach jadących do centrum. A przecież wystarczyło się kogoś zapytać czy pod ten adres trafię, jeżeli pojadę tym autobusem. Po tych męczarniach jednak zdecydowałem się kupić bilet na busa za 7 euro, którym miałem dojechać do centrum. No i dojechałem. Z tym, że później okazało się, że mój hostel tak blisko tego centrum nie jest. Sprawę dotarcia na miejsce noclegowe, utrudniał mi internet, który albo nie chciał się włączyć, gdy próbowałem się połączyć z którąś z sieci wi-fi, albo bardzo wolno chodził, gdy włączałem pakiet transmisji danych. Suma summarum coś mi się w końcu załadowało na tej mapce i dotarłem na przystanek tramwajowy, z którego odjeżdża czerwona linia Luas'a. Do przejechania miałem 4 przystanki. Dojechałem na przystanek Muzeum i stamtąd miałem mieć 3 minuty drogi. Słońce cały czas mocno grzało, ja już ledwo co ciągnąłem tę walizkę z torbą, ale udało się! Znalazłem ten budynek, zameldowałem się i w końcu miałem miejsce, w którym mogłem odpocząć.

Po krótkiej drzemce, obmyciu twarzy i odświeżeniu się wyruszyłem na miasto w celu zjedzenia czegoś i znalezienia sklepu, w którym kupię wodę. Po przejściu kilometra udało mi się na rogu ulicy znaleźć sklepik, gdzie zakupiłem rzeczy potrzebne do zaspokojenia potrzeb z dolnego szczebla piramidy Maslowa. W końcu nie chciało mi się pić i zaspokoiłem głód. Mogłem iść dalej. Zamierzałem jeszcze znaleźć siedzibę redakcji w Dublinie. W trakcie drogi przechodziłem obok kościoła, który jest kościołem Dominikanów i w nim odprawiane są msze po polsku. Po niespełna pół godzinie drogi dotarłem na miejsce. Nic szczególnego. Do środka nie wchodziłem, chciałem się tylko zorientować gdzie to się mieści.  W planie miałem jeszcze znalezienie sklepu, w którym zakupię jedzenie na pierwsze dwa dni. Dziesięć minut pieszo od redakcji znajdował się supermarket. Zakupiłem tam jedzenie i udałem się w drogę powrotną.

zdjęcie: Kamil Latuszek


Pierwsze wnioski i obrazy, które tworzą mi się w głowie są przeróżne. Wiem, że to wyobrażenie może mi się zmienić z biegiem czasu. Im dłużej tutaj będę przebywał, tym pewnie więcej rzeczy zauważę, a na niektóre rzeczy nie będę zwracał uwagi. Jednak to, co mi najbardziej rzuca się w oczy, to straszny brud na ulicach, porozrzucane śmieci i papierki. Inną sprawą jest ruch uliczny. Tutaj się jeździ po prawej stronie. Podczas jazdy autobusem, gdy siedziałem przy oknie widziałem jak małe odległości są między samochodami znajdującymi się na drugim pasie. Moim zdaniem jest bardzo ciasno na jezdni. Ruch jest bardzo specyficzny. Kierowcy są nieuprzejmi wobec innych kierowców, nawet nie liczyłem ile razy na siebie trąbili, podczas tej trasy, którą pokonałem. Jednak wobec pieszych są bardziej wyrozumiali, nawet jeżeli przechodzą oni na czerwonym świetle. Nie zdarzyło mi się, żebym słyszał, że na kogoś trąbią, mimo że dana osoba nie stosuje się do przepisów. Ja również muszę przyznać, że biorę przykład z mieszkańców tego miasta. Gdybym miał czekać na każdych światłach na zielone, czas podróży wydłużyłby się podwójnie. Przechodząc przez jezdnię trzeba patrzeć wszędzie, z każdej strony może jechać samochód lub rower. Trzeba być bardzo czujnym, szczególnie wtedy, gdy przechodzi się na wspomnianym wcześniej czerwonym świetle. Co do samej architektury lub zabytków, nie mogę napisać zbyt wiele, ponieważ jeszcze sporo miejsc nie widziałem, jednak niektóre ulice z budynkami są bardzo klimatyczne, typowo wyspiarskie.

Wspominał prosto z Dublina, Kamil Latuszek.