Rzymski pieniążek

            Dzień zapowiadał się ciepły i pogodny, jak chyba zawsze we Włoszech. Ku mojemu zaskoczeniu wstałem rześki i wypoczęty. Tego dnia czekało nas zwiedzanie Wenecji, miasta na wodzie.Niewyobrażalnie dużo chodzenia, komentowałem z Pawłem plany rodziców.
źródło:pixabay.com

            Gdy zszedłem na dół na śniadanie, wszyscy turyci już tam byli.
Moi rodzice i rodzice Pawła pili poranną kawę, przeglądając przewodnik po Wenecji.
Zuzka, młodsza siostra Pawła siedziała obok mamy, z miną pokutnicy grzebała łyżką w talerzu z jajecznicą. Przy innym stoliku siedział Paweł. Wyglądał żałośnie: jego czarne włosy sterczały we wszystkie strony, jakby go pokopał prąd elektryczny. Na przekór temu podkrążone oczy i koszulka ubrana na lewą stronę świadczyły o beznadziejnym wręcz wyzuciu, mojego przyjaciela z energii.
- Cześć zdechlaku! - zawołałem uderzając go z nienacka w plecy - gotów na podbój Wenecji?
- Bardziej gotów już być nie mogę - odpowiedział sennie.

Plac św. Marka w Wenecji

   Idę sobie powoli noga za nogą. Słońce grzeje, uszy wypełnia mi wielojęzyczny szum, tysięcy odwiedzających Wenecję turystów. Idę, powolutku, - ale bym się teraz zdrzemnął. Słonko takie ciepłe. Oczy same chcą się zamknąć, ale idę i…
- Marek, stój! 
Stanąłem jak wmurowany, jeszcze moment, a zaznajomił bym się bliżej z dnem weneckiego kanału.
- Co jest? Chłopie, jak tam wpadniesz to nie wiem, kto by Cię ratował.
- Uff, dzięki stary.
- Nie ma sprawy, ale na przyszłość pamiętaj o żelaznej zasadzie wakacji.
- Jasne pamiętam…. Eeee, a co to za zasada? - mój mózg, najwyraźniej jeszcze sobie dokądś powolutku szedł.
- Jak mawia mój tata, nie spać zwiedzać…
   Podczas tej krótkiej rozmowy i mojego dochodzenia do siebie wypadliśmy z głównego nurtu zwiedzających miasto turystów i co za tym idzie oddaliśmy się od rodziców i przewodnika.
- Chodź szybciej musimy dogonić naszych - powiedział Paweł i ruszyliśmy z kopyta. Paweł z przodu, jako zdecydowanie większy i lepiej zbudowany torował nam drogę i par na przód niczym lodołamacz.
Przeszliśmy już niezły kawałek, gdy wtem w osuszonym, pewnie dla odmulania lub coś w ten deseń kanale dostrzegłem coś małego i błyszczącego.
- Prrrrr hej Paweł zatrzymaj się - zawołałem ciągnąc go jednocześnie za plecak.
- O co chodzi? - zapytał przez ramie.
- Coś zobaczyłem, musimy to sprawdzić.
- Okey - i po owym krótkim, acz konkretnym podsumowaniu lodołamacz zmienił kurs i ruszył galopem, lecz tym razem to ja prowadziłem.
Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że się nie myliłem. Na dnie kanału przy ścianie kamienicy do połowy zagrzebana w mule leżała niewielka okuta, odrapana i brudna szkatułka.
- Co to jest? - spytał Paweł.
- Nie mam pojęcia, wygląda trochę jak pudełko, w którym mama trzyma biżuterię.
- Myślisz, że ktoś to zgubił?
- Nie wydaje mi się. Sam zobacz, wygląda jakby miała, co najmniej sto lat-odpowiedziałem.
- No dobra, ale co w takim razie robimy?
- Ty patrz, czy nie idzie ktoś, komu mogłoby się nie spodobać to, co zrobię.
- Mhm, a co zrobisz?
- Przyjrzę się temu z bliska - i po tych słowach pobiegłem w stronę drabinki oddalonej o jakieś dziesięć metrów. Paweł chyba nie miał specjalnej ochoty na czatowanie, ale cóż miał począć postawił plecak na ziemi i pogwizdując zaczął się rozglądać jakby na kogoś czekał.
Ja tym czasem w paru skokach dopadłem do drabinki i zsunąłem się na dno kanału.
- Póki co nieźle -p owiedziałem sobie w duchu i wtem dobiegły mnie głosy z góry. To Paweł, z kimś się kłócił. Nadstawiłem ucha:
- Hey! Che osa ci fai qui ragazzo? - wykrzyknął głęboki męski głos.
- Osa? Kui?, nie dziękuję, nic mnie nie ukui - odparł Paweł.
- Non ci deve eserre! - denerwował się głos.
- Acha ja też tak sądzę.
- Si deve andare altrowe! - krzyczał, już nie na żarty głos.
- W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie. Marek pospiesz się! - z niezachwianą pewnością odpowiedział głosowi Paweł.
To mnie otrzeźwiło rzuciłem się w stronę szkatułki wyrwałem ją z mułu. Wydała mi się dziwnie lekka, i w tempie błyskawicy wróciłem po drabince na górę. Paweł dostrzegł mnie pożegnał się z Włochem w wytwornym garniturze „no to cześć, do zobaczenia” i razem daliśmy drapaka.
            Tego samego dnia w hotelu poddaliśmy oględzinom zdobyczną szkatułkę. W środku była tylko jedna rzecz: mały złoty pieniążek z podobizną jakiegoś cesarza. Na rewersie widniała natomiast łacińska inskrypcja: „Fortitudi meaad spulorumquaerere. MUT”
- Co to niby znaczy? - Zapytałem.
- Czekaj - Paweł z niezwykle skupioną miną, wyciągnął telefon i szybko sprawdził w translatorze.
Nagle przestał, zaklął, po czym rzucił telefon na łóżko koło mnie. Zaciekawiony spojrzałem na ekran i też zakląłem.
            Napis brzmiał: Skarbu szukaj przy moim grobie. Podpisano MUT.     
    

 Jakub Pilarski