Miliony świateł.
Drobnych, niepozornych, cicho przyczajonych w głębokim mroku. Iskrzących się
złotym światłem, które mknie daleko, dalej niż ktokolwiek potrafi sięgnąć
wzrokiem. Nikt nie wie, dokąd dotrze ich blask, co oświetli, czy zmieni bieg
czyjegoś życia. A może niepostrzeżenie prześlizgnie się przez chłodne, jesienne
powietrze?
autor: Katarzyna Kowalczyk |
Usypiające miasto
powoli wyrywa kolejną kartkę z kalendarza. Ociężale kładzie ciężki, pokryty
stalowymi połaciami samochodów i iskrami linii tramwajowych łeb na krakowskich
plantach i zasypia głębokim, jesiennym snem. Nagle robi się cicho. Tutaj, gdzie
codziennie tyle gwaru i ludzi, tyle ambicji i celów do zrealizowania, tyle
niespełnionych marzeń, które domagają się spełnienia. Tutaj, gdzie codziennie
mijamy tysiące ludzi, znaczących dla nas nie więcej niż zeszłoroczny śnieg.
O tej godzinie
wszyscy zmierzają do domów, by odpocząć. W końcu noc jest po to, by
zregenerować swoje siły i przygotować organizm na trudy dnia następnego. Tak
dzień za dniem. Noc za nocą. A właśnie wtedy, gdy zasłonimy wieczorem żaluzje,
pewna część świata budzi się do życia. Wtedy możemy ujrzeć świat w letargu,
stagnacji, gdy wszystko nagle się zatrzymuje. Pracujące ciężko cały dzień
maszyny, pracujący ludzie (którzy nieraz są do tych maszyn podobni), zabiegani
służbiści, przedsiębiorcy i inżynierowie, pracujący nad kolejnym wynalazkiem
ułatwiającym ludziom życie. Każdy powoli przymyka powieki, by oddać się
odpoczynkowi. Lecz właśnie wtedy budzą się koneserzy życia nocnego, którzy tak
jak ja uwielbiają spoglądać na świat od tej drugiej, mrocznej strony. Wtedy
kiedy zatrzymuje się cała machina nowoczesnego świata, a każdy człowiek staje
się równy, nieważne czy biedny, czy bogaty. Kiedy władzę nad światem przejmuje
natura.
Idziemy spokojnie,
wolniutko, noga w nogę, łapa w łapę. W końcu do czegóż można się spieszyć pięć
minut po północy? Każdy kwiatek wart jest przecież powąchania, każdy listek
przeczłapania przezeń, a wynurzający się z brunatnego kopczyka kret to dopiero
widowisko, jakiego nie sposób przepuścić. Niekiedy wzdłuż blaszanego ogrodzenia
przebiega jeż... Przebiega, ba, szusuje, szemrając przy tym noskiem cichą
piosenkę. I naprawdę, z każdym takim spacerem odkrywam więcej i więcej. To
takie proste, zwyczajne rzeczy, a jednak codziennie mijamy je, nie zwracając na
nie uwagi. A przecież nie zawsze będziemy tu mieszkać. Nie wiadomo, co
przyjdzie nam robić jutro, za tydzień, miesiąc, rok.
autor: Katarzyna Kowalczyk |
Krok za krokiem,
oddech za oddechem, chłoniemy razem
obraz świata. Już każdy zakątek naszego kameralnego osiedla został
zbadany, więc otwieramy bramę i udajemy się na dalszą wędrówkę cichą, wąską
uliczką. Od czasu do czasu przejedzie samochód z mężem wracającym z nocnego
dyżuru do wyczekującej go w domu żony. Innym razem z pobliskiej knajpy
dobiegnie nas śmiech rozmawiających przyjaciół. Kafelek, kafelek, kafelek. I
jeszcze jeden kafelek. Chodnik, szary, zniszczony, ale nadal ten sam, po którym
chodziłam dziesięć lat temu do szkoły podstawowej. Jak wiele zmieniło się od
tamtego czasu? Ile takich cichych nocy upłynęło? Ilu ludzi stąpało po tych
samych kafelkach? Stawiam krok za krokiem, popadając w zadumę. Mrok ulicy ma w
sobie pewną tajemnicę, której nie dane było mi jeszcze poznać. Możliwe, że
nigdy nie zrozumiem w pełni sensu nocy. A jednak ona intryguje, zachwyca, czaruje.
Przekierowuje tory myślenia ze spraw przyziemnych o poziom wyżej. A jednak za
każdym razem, przemierzając dokładnie tę samą trasę dostrzegam coś innego.
Pomimo tego, że żyję tutaj od zawsze, za każdym razem, z każdym kolejnym dniem
te ulice stają się inne. Dlaczego? Bo ludzie je zmieniają! Oni sprawiają, że
samochód, obok którego przechodziłam już mnóstwo razy, nie jest mi obojętny
odkąd w pewny styczniowy wieczór zobaczyłam na nim napis: "Miłego
dnia!". Chodnik z napisem wyrytym białą kredą stanie się wesołym
deptakiem. Oni sprawiają że ławka w parku już nie jest jedynie zbiorem desek, a
miejscem z duszą, bo to tutaj godzinami rozmawiałam z przyjaciółmi i snułam
plany na przyszłość . Oni wreszcie sprawiają, że idąc zwykłą ulicą, zaczynam
się ot tak uśmiechać. Do siebie, do wspomnień, do życia. Do merdającego obok
przyjaciela, który potrafi się tak po prostu życiem cieszyć.
autor Katarzyna Kowalczyk |
Wreszcie docieram
do metalowego ogrodzenia. Brudne, szare pręty odgradzają ulicę od otulonego
złoto-czerwoną poświatą terenu. Cmentarz. Dostojnie oświetlony milionami
zniczy, które w listopadowe noce biją szczególnym blaskiem. Miejsce ciche i
skłaniające do zatrzymania, zadumy.
Zupełnie jak dzisiejsza noc. Każda noc w pewien sposób przypomina cmentarz.
Cmentarz nieszczęśliwych ludzi, którzy pomimo tego, że nie żyją tak, jak
chcieliby żyć, za wszelką cenę dostosowują się do dzisiejszego świata. Gonią za
pieniędzmi, za uznaniem, za chwilową rozrywką. Zaślepieni zostają tym co
szybkie, łatwe i przyjemne. A noc, spokojna, melancholijna noc, jest jak matka.
Cierpliwie słucha wszystkich żalów i tęsknot serca, dobiegających z
pozamykanych domów.
Miliony świateł.
Drobnych, niepozornych, przyczajonych w głębokim mroku. Już niedługo znikną z
powierzchni granatowego nieba. I stanie się cud - zza linii horyzontu powoli
zacznie wyłaniać się słońce, gładząc ciepłymi promykami kolejnych ludzi.
Pierwsi wstaną o piątej, kolejni o szóstej, jeszcze inni gdy zegar wybije
dziesiątą. Każdemu zostanie ofiarowany prezent. Kolejny dzień (cały dzień!), w
którym możemy odkrywać świat, realizować swoje marzenia, pogłębiać relacje z
innymi, inspirować się, kochać. Kolejny dzień, w którym dostajemy parę zdrowych
rąk i nóg, umysł i wolną wolę. Dzień, który nigdy się nie powtórzy.
Wykorzystajmy go
dobrze.
By wieczorem, gdy
będzie zapadać mrok, uśmiechnąć się do siebie, spojrzeć w dal i przyznać - tak,
jestem szczęśliwym człowiekiem.
I zasnąć, otulonym
blaskiem księżyca.
Katarzyna Kowalczyk